Nocna Masakra 2008 „Pamiętam tylko tabun chmur się rozwinął (…)I tłumaczyłam (…) jak naprawdę to jest, że mam swój świat, a w nim setki tych swoich spraw, a moje gwiazdy to z daleka do mnie lśnią śmiechem…” Dobrze jest zrobić coś ciekawego... Nocna Masakra to impreza na której nie wiem jakim cudem się znalazłam – pomimo tego, że planowałam ją od dawna. O 3 w nocy z piątku na sobotę partner informuje mnie, że jego córka źle się czuje i właśnie pędzą na pogotowie – na Masakrę nie pojedzie. No nic trudno – myślę sobie. Sama nocą nie wystartuje – to zbyt niebezpieczne. Dziwnym trafem losu kilka osób z klubu (przyp. PKO Harpagan) znajduje się na gg i przejęło się moją sytuacją. „Przejęło” to chyba za mało powiedziane - tak oto w środku nocy rozdzwoniły się telefony, każdy zdaje sobie sprawę, że zależało mi, aby pojechać na Masakrę. Kilka osób oferuje swoje towarzystwo na trasie, ale z góry informują, że jadą „for fun” – co nie do końca mnie satysfakcjonuje. Smutno się zrobiło, wszyscy tłumaczą, że musze pojechać, bo jak nie ja to kto? Ale przecież ja nic muszę... Postanawiam iść spać- na całe 4 godziny – i nad ranem podjąć decyzję. Budzik nieubłaganie wskazuje 7 rano. W sumie to nie muszę nigdzie wstawać jest sobota rano, czas odespać cały weekend. Coś jednak pcha mnie do komputera. Tomek Konieczny mówi, że mogę z nim jechać. Patrzę na rower który lśni z daleka ( Igor J. dzień wcześniej wyczyścił go i przygotował do ścigania, za co pięknie dziękuję) taka przechadzka nie może mnie ominąć! Nie ma mowy. Patrzę na sprawę realnie o 16:30 w Szczecinie jest start, jestem w Gdańsku, dojazd zajmie mi około 6 godzin. Pakuje manetki, znajduje jakiś żel, wyprawa do sklepu. Międzyczasie Igor J. i Tomek C. informują, że mogę się z nimi zabrać. Jedziemy. Stawiamy się w bazie o godz. 15:20. Sporo osób robi ostatnie majsterki przy rowerach. Kolejnych kilka osób słyszało o mojej sytuacji i proponuje wspólny start – fajnie, to bardzo miłe. W rezultacie końcowym ruszamy w trójkę: Bartek Bober, Tomasz Konieczny i ja – super, pościgamy się. Przed nami cudowna noc: 200km – 15pkt – scorelauf. Już dojazd na do pierwszego punktu (3) daje do zrozumienia, że kurzyć się nie będzie. Niesamowite błoto, do tego pada mżawka. Coś niespodziewanie zassało mój rower prawie po piastę – mam problem, aby go wyjąć i wrażenie że próbuje wypchnąć co najmniej samochód. Jedziemy dalej – do punktu trafiamy bez problemu. I tu uświadamiam sobie, że zapomniałam przykręcić koszyka z bidonem, co jest równoznaczne z tym, że mam ze sobą tylko 1,5 l płynów. Jakoś mnie to nie martwi, dobrze się śmiga. Jedziemy szybko i konkretnie, bez błędów – tak jak lubię. Do kolejnego punktu (1) trafiamy raz dwa, po drodze mijamy kilka ekip jeżdżących w przeróżnych kierunkach. Lecimy dalej, czuje że kolano odmawia posłuszeństwa. Strasznie mnie to dziwi, zastanawiam się czy sobie wmawiam czy tak jest. Łękotki bolą nieubłaganie, wychodzę z założenia, że powiem chłopakom dopiero na mecie, bo co teraz to da. W głębi ducha trochę się martwię - od 2 lat nie miałam, żadnych problemów a tu nagle takie coś? Staram się pedałować jedną nogą, ciężko skoncentrować się na mapie – ból przeszkadza. Na szczęście to szybki odcinek asfaltem (nie w terenie) dojeżdżamy na 14. Po 40min kolano jak nowe nic nie boli. Pkt. 14 to wiadukt, wdrapujemy się. Lampion widać z daleka, nagle Bartek gwałtownie mówi „Uważaj” i Bogu dziękuję, że to zrobił. Na wiadukcie znajdowały się 2 doły o średnicy 1,2m i głębokości 4m. Halo! Organizatorzy, może w przyszłości warto postawić na mapie wykrzyknik, albo taśmą zabezpieczyć. To że z wiaduktu jest piękny widok nie oznacza, że każdy w ciemności zauważy dziury. Jedziemy na 10 i znów napotykamy niesamowite błoto – tym razem nie dam się zassać. No i nie dałam za to dałam się wywrócić na konarze ukrytym pod błotem. Plan „butków nie zamoczyć” – właśnie upadł, ale to nic w sumie noc jest ciepła - około 4 stopni. Strasznie lubię nocną jazdę na rowerze. Nie wiem skąd mi się to wzięło- ale już jakoś tak mam. W tym roku jest to moja trzecia nocna impreza rowerowa na orientacja – wcześniej była Wielkopolska Setka i Jesienny Tułacz. Ciemność, niższa temperatura niesamowicie motywują do jazdy, po za tym są cudowne gwiazdy i księżyc czasem zaszczyci swoją obecnością. Pierwszy raz jadę z kompasem na nadgarstku i jestem zachwycona, niby nic a jednak olbrzymia różnica. Cały czas mam kontrolę nad kierunkiem to bardzo ułatwia – taka przekładka na rękę to fantastyczna sprawa! Mżawka ustępuje, błoto się skończyło, ale oczywiście, aby nie było za prosto znalazł się zastępca. Wiatr a właściwie wiatrzysko. W drodze na 4 zastanawiam się kiedy mnie zwieje (mamy wiatr z boku). Ja i mój rower razem to 66kg, każdy silniejszy podmuch przesuwa mnie kilka cm w bok – śmieszy mnie to niesamowicie „Poproszę o 20cm w prawo” i tak się dzieje. Ostatnie 3km do 4 są cudowne z wiatrem, śmigam szybko, chłopaki zostają z tyłu, myślę sobie, że celowo to robią aby mnie zdenerwować, więc nie zwracam na to uwagi. Patrzę na mapę i wiem, że będziemy wracać tą samą drogą czytaj. Pod wiatr. Na punkcie spotykamy sporo osób, większość marudzi na wiatr. Trzeba szukać pozytywnych stron – dla mnie wiatr to świetna zabawa, inaczej mogłoby być nudno, a tak będzie co wspominać;) Teraz jedziemy pod wiatr, jest – myślicie, że powiem: tragicznie – ale tak nie powiem „jest po prostu inaczej” J Trzeba jechać. Bartek zostaje w tyle – nie poznaje go, kto jak kto, ale On? Mówi, że nie jest w formie, nie ma siły podjedzie jeszcze na kilka punktów po drodze i wraca do bazy. Nie wierze w to co mówi? Przecież to ja nigdy nie nadążałam za nim! Upewniamy się czy jest pewny swojej decyzji. Żegnamy się i rozjeżdżamy. Dalej jadę tylko z Tomkiem, który również zostaje w tyle – widać, że ma kryzys. W głowie tysiące myśli, trochę strachu, przecież jak Tomek nie będzie miał siły, sama nigdzie po ciemku nie pojadę – robie wszystko co w mojej mocy aby Tomek wrócił do sił. Jednak na nie wiele się to zdaję, mimo łatwej nawigacji zwalniamy stanowczo w końcu zatrzymujemy się. Tomek wciąga jakiegoś żela, a ja wiem, że ściganie się właśnie skończyło – trudno pojdziemy „for fun”. Na szczęście z każdym km Tomek zostaje coraz mniej w tyle, w końcu siada mi na kole i dojeżdżamy na 9. Tomek uzupełnia kalorii ja myślę nad wariantem. Na mapie naniesiona jest przyszła autostrada – i właśnie na nią przez przypadek się pakujemy. Znów niesamowite błoto, jeszcze – myślicie, że napisze „gorsze”, ale nie, powiem, że „ciekawsze” niż ostatnio. Nie raz i nie dwa wpadam po kostki, ale co tam – „wytrzepie” się na asfalcie. W końcu dorwaliśmy jakąś leśną błotną dróżkę. Mój rower wyraźnie próbuje mi oznajmij „ może czas na jakieś rowerowe spa”. Przejeżdżam kilka metrów i błoto powoduje, że system który miał zapobiegać zakleszczaniu się łańcucha działa na odwrót – zakleszcza łańcuch do tego stopnia, że trzeba go odkręcić. Śrubki są zabłocone, imbusy nie chcą się kręcić – nie do końca wiemy jak owy system odkręcić nie naruszając linek. Na szczęście z nieba bierze się Wojtek P., który akurat jechał na 9, bez zastanowienia staje i pomaga (dziękuję po stokroć!) w zamian nakierowujemy go na punku. Chciałoby się powiedzieć „Lecim na Szczecin”, ale na 7 droga na południe , prosta. Na szczęście Tomek odżywa i jedziemy razem. Siódemka to chyba mój najbardziej szczęśliwy punkt w życiu. Nie ma do niego drogi dojazdowej. Przechodzimy przez pola. Sam punkt jest umieszczony w małym wąwoziku na granicy kultur – opis brzmi „Szczyt skarpy nad wąwozem, drzewo ok. 5m na N”. Trochę mnie to śmieszy, w wąwozie jest od groma i ciut ciut drzew. Zostawiam rower i pakuje się w krzaczory. Spotykam dwie ekipy, które od dłuższego czasu szukają i szukają. Czytam jeszcze raz opis, widzę, że są dwie skarpy, schodzę na tą niżej wchodzę na jej szczyt i jest lampionik.! O mały włos nie wpadam w samo-zachwyt, a może i w niego wpadłam;) Ah taka mała rzecz a jak cieszy, obawiałam się to miejsce będziemy długo czesać, a tu Chicken szczęście miała, zeszła i znalazła.:) No ale już nie będę się rozpisywać nad tym „cudem nad wąwozem”;) Wracamy polem do asfaltu. Mam już tyle gliny w klockach hamulcowych, że tarcze ledwo się kręcą. Po drodze mijamy stację benzynową – pomyślałam sobie może będą mieli karcher’a? – w sumie i tak musimy się zatrzymać, aby uzupełnić camele. Znów spotykamy jedną z ekip, więc obsługa stacji nie jest zbytnio zdziwiona. Karcher’a nie było, ale błoto pomału odpryskuje. Na 12 droga prosta -dosłownie szkoda, że pod wiatr. Tomek siada na koło. Jedzie mi się fenomenalnie, już się przyzwyczaiłam, że jak jest błoto to pada deszcz, a jak jest asfalt to musi być pod wiatr. Inaczej byłoby za prosto. Przejechaliśmy może 12km wiatr dał żywe znaki, ale nie powiem, że było ^&^& trudno, ale powiem , że było troszkę mniej łatwo;) Mój łańcuch znów się zbuntował, tym razem nie tylko się zakleszczył, ale jeszcze go zerwałam. Jest wysuszony na maksa. Odkręcamy „super system” i szczepiamy łańcuch. Dobrze, że były bale słomy, więc mieliśmy za czym się schować inaczej by nas wywiało równo! Mija nas ekipa, która zatrzymuje się i pyta co się stało. Pomagają – dziękuję! Mieli ze sobą finsh line wet, mój łańcuch tryskał szczęściem! Teraz jadę ostrożnie – jest już bardzo krótki. Na skrzyżowani skręcam sobie niespodziewanie w prawo – Tomek dziwi się i mówi, że to nie tu, uff dobrze, że czuwał nad mapą, bo byśmy słono zapłacili za gapowe – ale załóżmy, że to był mój taki mały żarcik. Tomasz znów w akcji. Zaliczamy 12 – chwilkę szukamy, ale sprawnie i jest!. Do 15 pędzimy asfaltem 12km. Na szukanie punktu tracimy z pół godziny, troszkę źle wyjechaliśmy. W tym miejscu pełen respekt dla Tomka za znalezienie właściwej drogi. W sumie im dłużej człowiek szuka, tym później bardziej się cieszy. Dzięki za trochę radościJ Do końca czasu zostało 3,5 godziny, zastanawiamy się nad wariantem – tutaj nie można się spóźnić na metę tzn. właściwie to można, ale jest to bardzo nieopłacalne. Biorąc pod uwagę mój łańcuch, Tomka siły, rezygnujemy z 6, jedziemy na 11, a jak starczy czasu na to jeszcze na 13. Kolejny super przelot – oczywiście pod wiatr, ale po drodze mijamy 3 czy 4 piekarnie, które można było wyczuć z kilometra. W Radziszewie przed asfalt beztrosko przebiega sobie, „troszkę” utuczony szczur – aż wyjęłam mazak i zaznaczyłam sobie tą miejscowość na mapie :D Na 11 znów spotykamy kilka osób czeszących las. Niektórzy parę set metrów od punktu, ale powiedzmy sobie otwarcie: zdarza się. Pakujemy się w las, wchodzimy na wzgórze i w pełnej krasie prezentuje się nam lampion. Podbijamy! Zostało 1godz 30min do końca limitu. Namawiam Tomka, aby pojechał ze mną na 13. Czasu tak na styk, nie ma drogi dojazdowej na punkt, ale jak się dobrze namierzymy to zdążymy. Tomek mówi, że nie da rady, nie zdąży nie jedzie. Mamy teraz 10pkt. Próbuje jak mogę go namówić, ale to na nic. Zastanawiam się czy nie jechać sama. Jedzie mi się dobrze, punkt nie powinien być trudny hmm.. ale jest ciemno, nawet nie jest szaro, jest ciemno. Sama nie pojadę, nikt z okolicznych osób się tam nie wybiera. Troszkę rozczarowana, wracamy do bazy. Ale moje rozczarowanie przechodzi mi po 3km zjeździe po błotnymi resztkami bruku, łapki odpadają, zatrzymuje się w środku gigantycznej kałuży – prawie suche spd’y znów stają się mokre. Ledwo nadążam za Tomkiem. Zostało 1,5km do bazy. Patrzę na 13… wjeżdżamy do bazy. Oddajemy karty. Zostało 60min do limitu czasu. Zastanawiam się czy bym zdążyła czy nie. W bazie mało kto jest. Po chwili zjeżdżają się ludzie, większość ma po 10pkt. Tylko 1 osoba 13 i 1osoba 11. Nikt z przyjeżdżających po nas nie ma powyżej 10pkt., co biorąc pod uwagę czas stawia nas na prowadzeniu. Po głowie kołacze się 3 miejsce. Jednak ktoś był lepszy i spadamy na 4 miejsce. Sporo osób się spóźnia – tracąc bardzo dużo punktów – każde 10min spóźnienia to utrata 1pkt. kontrolnego. Dyskutujemy o mapie, podpytuje innych o 13 i nadal zastanawiam się czy bym zdążyła czy nie. Trochę żałuje, że nie pojechałam nawet gdybym nie zdążyła to bynajmniej bym o tym wiedział. Ale większość osób mówi zgodnie, że było tam błoto, 8km pod wiatr, więc jakoś o tym zapominam. Reasumując: trasa była bardzo ciekawa, urozmaicona z całą pewnością nie była nudna, średni poziom nawigacji - mi osobiście bardzo się podobało. W rezultacie końcowym zajmuje 5 miejsce na 40 osób oraz 1 miejsce w kat. Women. Tym samym po całorocznym ściganiu wygrywam również Puchar Polski w Maratonach Rowerowych na Orientację. W tym miejscu chciałam podziękować marce: Fjord Nansen, Jack Wolfskin i sieci sklepów Horyzont, za dotychczasową współpracę i zainteresowanie sportem jakim jest MTBO i AR. Dziękuję Tomku, że zdecydowałeś się na wspólną jazdę oraz Bartkowi, że towarzyszył nam na początku. Z całego serducha dziękuję również Micky’my, Igorowi, Tomkowi, Agnieszce, że w tą pamiętną noc wytłumaczyli mi, że w weekend dobrze jest zrobić coś ciekawego;)
|