Strona główna | Mapa serwisu | English version  
Campus Cup 2007
po prostu... CHICKEN > AR, MTBO, BnO > Campus Cup 2007
..a był to Campus Cup 2007


Z reguły relacje zaczynam pisać od początku, jednak tym razem zacznę od końca. Była to bardzo dobrze zorganizowana impreza: system chip’owy SportIdent, miła obsługa na punktach – wszystko dopięte na ostatni guzik. Według mnie zawody w pełni osiągnęły swój cel tj. popularyzacje aktywnego spędzania czasu. Prosta pod względem nawigacyjnym trasa AR w pełni zachęciła mnie do dalszego zgłębiania tajników nawigacji.

Z mojego wyniku z dzielnych zmagań po bezdrożach Jury zadowolona nie jestem, lecz zdaję sobie sprawę, że zawsze mogło być gorzej, ale mogło być również lepiej.

Wszystko zaczęło się tradycyjnie około 15:00 wyjechaliśmy z Gdańska i ruszyliśmy ku południu. Już tu zaczęło się prawdziwe adventure. Trasę Gdańsk – Podlesie pokonuje się za zwyczaj w czasie około 8 godz. My już na dzień dobry wiemy, iż Świecie i Łódź stoi w korkach… reasumując około 01:00 w nocy lądujemy w Podlesiach, gdzie po pół godzinnych poszukiwaniach właścicielki hotelu o 2:00 pogrążamy się w ramiona Orfeusza.

Szaro-bury, deszczowy poranek nie zachęca do startu, jednak ta sytuacja w żaden sposób nie wpływa na mój dobry humor.  Tradycyjna odprawa z nie tradycyjnym pytaniem Pani po 40 (dla której pełen respekt za radość i dobrą zabawę jaką czerpała ze startu w zawodach): czy na etapie pieszym trzeba nieść rower ze sobą, bo gdzie ona będzie miała go zostawić?.  W rezultacie końcowym, jak by na to nie spojrzeć Pani przybyła pierwsza na metę, co z tego, że nie znalazła 8 pkt. kontrolnych, ale była pierwsza.

Odbieram chip zdaje przepak i cierpliwie czekam na start. Jest dość chłodno i pada, pada, pada.






Pierwsze punkty mijają szybko i sprawnie, praktycznie jeden za drugim. Nic nadzwyczajnego. Pod górę i z góry, po piachach, pod górę z góry i znów piachy… cała Jura. Jestem na drugiej pozycji (z 3min stratą do pierwszej), myślę sobie: zapowiada się całkiem dobrze i padać przestało byle tak dalej – no ba w końcu trzeba być optymistą.




 Ale rzecz jasna było to zbyt piękne, aby było prawdziwe, krótka nie uwaga nawigacyjna i jestem 20min w plecy. Grrr… Ale 20 min to nie koniec świata, trzeba pędzić.
Moją pełną sympatie wzbudził punkt piąty. „Piaszczyste górzysko” na które większość osób musiała wnosić rowery ( pełen respekt dla Was) – na szczęść wcześniejsza wspaniałomyślność organizatorów sprawiła iż na trzech wyznaczonych punktach kontrolnych kobiety nie muszą pojawiać się z rowerami – a ten punkt właśnie do owych należał. Malowniczy widok z góry  na Siedlec wszystko wynagradzał.
Kolejne punkty lecę asfaltami. W górę, z góry, w górę, z góry i końca nie widać. Nadganiam trochę – tereny Jury są mi znane.



Docieram na ZS1 - wspinaczka po drodze V w SPD – brzmi ciekawie. Na szczęście Mariusz ma ze sobą buty wspinaczkowe – korzystam z jego bardzo miłego gestu użyczenia mi ich ( za który pięknie dziękuję). Widzę jak inni mordują się w SPD’ach wygląda to komicznie. Łapią za ringi i podciągają się na rękach, ponieważ nogi ślizgają się na wszystkie strony. Zmieniam buciki i w trzy migi jestem u góry, Mariusz analogicznie.




Docieram do strefy zmian, pogoda ustabilizowała się nieco już nie pada. Zmiana butków, napełnienie camel’a i wio. Jestem bardzo dobrze rozbiegana – efekt ostatnich treningów jest w pełni widoczny. Ten etap składał się z 7 pkt. kontrolnych i zadania specjalnego. Biegnie mi się wręcz rewelacyjnie… do czasu. Punkt 10 to pestka, do 11 należy obowiązkowo poruszać się czerwonym szlakiem, więc również nie jest to wielka filozofia. Jednak moja sielanka nawigacyjna pomału zmienia charakter…



Teraz wychodzą po malutku braki nawigacyjne. Rzadko kiedy jestem zdana na nawigację, ponieważ rzadko startuje w imprezach indywidualnych, ale w trosce o rozwój tej jakże pasjonującej umiejętności postanowiłam to zmienić!

Mijam zbiegającą  Magdę Ł., chwilę później przebiega Igor B….

Po punkcie jedenastym zaczęły się „schody”. W drodze do punktu 12 – skałka o jak, że wdzięcznej nazwie „Dziewica”, dopada mnie kolejna chwila nieuwagi  i w rezultacie końcowym zbiegam gdzieś na dół. Hmm.. gubienie się, a właściwie nazwijmy to: wybieranie bardziej ambitnych wariantów jest fajne, jednak jeszcze fajniejsze jest odnajdywanie się. Weźmy np. taką Dziwicę biegniesz do niej, biegniesz zbiegasz gdzie indziej #$%@^@ jak tylko potrafisz w końcu wracasz na prawidłową drogę i jesteś u celu, gdzie ogarnia Cię niesamowita radość. Byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że cała zabawa z owym punktem zjadła 40min! Moja cała motywacja spadła prawie do zera – czas pogodzić się z przykrą prawdą, że nadrobić tą stratę będzie ciężko. Jednak pędzę dalej. Z pamięci śmigam do Jaskini Głębokiej, później Sadek i zadanie specjalne - na którym spotykam znajomych, więc i motywacja wraca do normy– linówki idą bez problemu.


Czmycham na punkt 16  - w tym samym miejscu co 11 – wiec ponownie lecę z pamięci. A później to już sprintem z górki………….i meta.

Reasumując całość ponownie: Dzięki wszystkich za naprawdę dobrą imprezę ;)


-->