Strona główna | Mapa serwisu | English version  
Zamberland Adventure Trophy 2008
po prostu... CHICKEN > AR, MTBO, BnO > Zamberland Adventure Trophy 2008
Relację dedykuje mojemu sąsiadowi - dobremu człowiekowi, wiernemu kibicowi - postaram się ją tak dokładnie napisać, aby Pan wszystko zrozumiał


Z jak Zamberland A jak Adventure T jak Trophy.

- A gdzie Pania znów wiatr niesie – pyta sąsiad który jak co dzień rano spaceruje ze swoim pupilem – poza granice, pewnie znów w te Himalaje, albo na te zawody w bieganie nocą po lesie?
- Dzień Dobry – odpowiadam ze stoickim spokojem – jadę na Zamberland Adventure Race do Wisły
- A co to właściwie jest to Adventure Race? – wyjąkał z dużym zaciekawieniem – ja wiem, że w grupie dostaje się mapę i na rowerze jedzie, później biega, a jeszcze kiedyś pamiętam Pani pokazywała mi zdjęcia,  to jeszcze te wrotki były. Ale jak to jest tyle godzin, tak bez snu, nocą ciemno i zimno skąd tyle siły w człowieku się znajduje? Po co to wszystko?
-  Adventure Race, to – po krótkiej chwili zastanowienia odparłam –  przygoda i adrenalina , pokonywanie własnych słabości, to praca w zespole i obcowanie z przyrodą, ciekawość przed nieznanym, to rywalizacja.  Dla niektórych to pasja „a pasja to część życia i jeżeli człowiek ma pasję to jest szczęśliwy, bo jego życie ma twórczy sens” i chyba właśnie o to w tym wszystkich chodzi
- Ahh… gdybym był parę lat młodszy – wetknął z nutką zazdrości – Powodzenia Pani Karolino, będziemy trzymać kciuki, na pewno wszystko pójdzie jak należy
- Dziękuje Panie Marku, również mam taką nadzieję – powiedziałam, po czym domknęłam skrzynie i pomyślałam: kierunek Wisła!
     Wraz z Ewą po 11:00 stawiamy się w Warszawie Zachodniej skąd odbiera nas Tomek i Adam z napieraj. Pakujemy manatki i suniemy do bazy (…)
     Jest godzina 19:00. W bazie gwarno. Już na samym wjeździe mijamy śmiałków próbujących swoich sił na nartorolkach – śmiechu co niemiara. Międzyczasie dojeżdża Maciej, załatwiamy formalności w sekretariacie i ruszamy na odprawę, później już tylko pakowanie przepaków, ostatnie poprawki przy bike’ach i  długo oczekiwany sen.


     Na starcie kapela rozgrzewa wszystkich unikatowymi rytmami. A my mamy już pierwszy problem – jedno z ogniw w łańcuchu roweru Macieja się zbuntowało – na szczęście raz dwa się go pozbywamy. 5,4,3,2,1… poszli. Pierwszy odcinek MTBO pozwala się rozgrzać bez żadnego ale! Mozolne ciśnięcie przeplata się z prowadzeniem roweru. Myślę sobie, łola boga kobieto w coś ty się wpakowała. Maciej zabiera mi rower, ze zdziwieniem pytam co robi, on natomiast skromnie odpowiada, ze jeszcze będę miała okazje się zmęczyć i mam sobie odpoczywać dopóki jest to możliwe. Tak też robimy, na szczęście po każdym podjeździe musi nastąpić zjazd. Tutaj troszkę zyskujemy na technice, która wystarcza, aby w miarę sprawnie ześlizgnąć się po błocie  i kamieniach. Mija punkt za punktem, raz my kogoś wyprzedzamy innym razem ktoś nas, pada lekki deszcz. Docieramy do 4 punktu (chyba), gdzie partner informuje mnie, że zostało 30min do limitu. Moje zdziwienie jest ogromne – nawet ogromne to za mało powiedziane. Jak to? Przecież ciśniemy na tych rowerach? Czyżby za słabo, a może to trzeba mocniej, a my jeszcze o tym nie wiemy? Coś mi tu nie pasuje, to nie możliwe, ze jedziemy na limicie! Fakt faktem nie jesteśmy Irkami czy Igorami, ale swoje potrafimy. Pytam sędziego ile teamów już tu było? I wtedy słyszę zbawienne słowa „Wy jesteście 14”. Krótka analiza to za nami jest ponad 45 teamów i mają jedyne 30min? Ale w tej chwili zbytnio mnie to nie interesuje. Adrenalina urosła trzeba spadać stąd czym prędzej. Już nie przeszkadzają mi kamienie na zjazdach, a bez błota robi się jakoś dziwnie smutno. Trzeba zasuwać. Etap Mtb kończymy szybko i sprawnie. Na szczęście limity czasowe poszły sobie z dala od nas i o to właśnie nam chodziło. Zbliżamy się do ZS, na ostatniej prostej widzimy napieraj z żółwim elementem na holu. Maciej patrzy na mnie ucieszony: „To co wyprzedzamy?!”. Dociskamy tępo i parę metrów przed sędzią jesteśmy przed Krzyśkiem i Magdą. To miał być taki nasz mały psikus który się udał ;))) Miło w końcu rozprostować kości. Muszę przyznać, że park linowy robi na mnie wrażenie, jest dobrze przygotowany, nie stoimy w żadnej kolejce. Rozprawiamy się z nim prędko. Ja zaliczam zjazdy, które pozwalają chwile odsapnąć. Zjadam marcepana i znów… całe życie pod górę. Pniemy się sempertynkami wolno, ale równomiernie. Przypomina mi się mój kolega Tomek W., który jeździ na szosie. On zawsze ma takie równe tempo – w końcu i ja się nauczyłam serio, serio.
 Małe problemy ze znalezieniem punktu, ale w końcu się udało. Zaliczamy pkt. 9. następnie chatkę AKT i gramolimy się na przepak. Dosłownie zielony szlak ciągnie się w nieskończoność.
I jesteśmy, szybki posiłek, zmiana ciuchów… ojeja w końcu jest sucho, nie ma roweru, super! Opuszczamy to magiczne miejsce, zaczyna padać. Punkt 12 daje, a właściwie to nie daje o sobie znać. Czeszemy las, poświęcamy 1,5 godziny, pocieszam się, że nie my jedni jest tu jeszcze kilka teamów. Pędzimy w Czechy i tu spotykamy ponownie Napieraj. Dojście do punktu wygląda nieciekawie. Maciej konsultuje się  z Krzyśkiem, jaki ma plan, w rezultacie końcowym stawiamy na jego doświadczenie. Idziemy dłuższy kawałek razem. Krzysiek opowiada jak to tam wesoło na Ukrainie było podczas ostatnich zmagań. W tym miejscu chciałam bardzo podziękować napieraj z żółwim elementem za pomoc i mile spędzony czas!
 Dochodzimy do punktu, podbity. Tutaj już nasze ścieżki się rozchodzą (… ale jak się później okazało nie na długo). Całe szczęście kolejny punkt jest już nie co prostszy, a może tak nam się tylko wydaje? Minęło może pół godziny, a przed naszymi oczami ujawniają się dwie znajome postacie. Jedna wyższa, druga niższa dziarsko zasuwające do przodu, ale to nie haluny…nie nie kochani … to, to napierajki:)  Wymijamy się tak na treku co chwilkę. I tak upływa noc dnia pierwszego. Nad ranem łapie mnie kryzys.  Wspinamy się  na jakąś górkę, nawet zbytnio nie interesuje mnie co to za góra i który to punkt. Przypinam się pod Macieja i drepcze noga za nogą. Czyżby to już koniec? Nie oczywiście, że nie  no co by mój sąsiad powiedział, przecież on tak bardzo mi kibicuje. Maciek wciąga mnie na punkt. Dostarczam organizmowi trochę elektrolitów i czuje się jak nowo narodzona:) Zbiegamy z górki raz dwa  i pędzimy na przepak.
Znów to cudowne uczucie suche ciuchy, jedzenie, troszkę znajomych twarzy w koło, aż chce się jechać. Na dzień dobry bardzo przyjemny bardzo szybki zjazd, później troszkę po płaskim i tu pojawia się poważny problem. Maćka kolano odmawia posłuszeństwa, nie może mocniej zgiąć nogi, powoduje to silny ból nie wspomnę już o pedałowaniu. Stajemy na poboczu, mija 25minut, sytuacja wygląda dość nieciekawie. W głowie najgorsze myśli: Nie no już koniec, no ale co poradzić zdrowie ważniejsze niż chore ambicje. Podłączę się do jakiegoś teamu i będę sobie jechać do wieczora, a nocą zobaczymy. Ale chwila przecież musi być jakieś sensowne rozwiązanie. W rezultacie końcowym  łyka leki, smaruje kolano i po mału jedziemy dalej. Uświadamiam sobie, że ściganie odeszło sobie w siną w dal, rywalizacja dla nas się skończyła – problem będzie powracał jak nie na podjazdach to na biegu. Ale powtórzę to jeszcze raz głośno zdrowie jest najważniejsze. Teraz jadę już czysto dla zabawy, frajdy, rozrywki? Zwał jak zwał. Może dlatego nim się obejrzałam znaleźliśmy się na kajakach. Ten etap zaczynamy dość ciekawie, mijamy ekipę TV w motorówce i prezentera który gramoli się na linach, wygląda to przekomicznie. Jednak wiosłowanie staje się coraz bardziej monotonne  do tego stopnia, że niespodziewanie zasypiamy (jak się później okazało na 6min) na jeziorze, przy czym nie przestajemy wiosłować. Moje wiosło uderza w wiosło Maćka wydając hałaśliwy dźwięk. Budzimy się i spostrzegamy, że płyniemy nie w tą stronę. Trzeba przycisnąć. Napieramy mocno, dzięki czemu szybko się rozbudzamy i docieramy do lądu. Muszę przyznać, że pierwszy raz zasnęłam na jeziorze i po dzień dzisiejszy nie wiem jak myśmy to zrobili, że wioseł nie potopiliśmy.
Ruszamy dalej, na rowerze czuje się jak w niebie. Śmiga mi się rewelacyjnie nie chce mi się spać, wręcz przeciwnie jak by ktoś turbo dopalacz włączył. Strasznie lubię przejeżdżać przez małe mieściny – dzieci bawią się starą piłką, starszy pan niesie kanie mleka – do tego to niebieskie niebo. Jednak z tej wspaniałej aury wytrąca mnie szybko przejeżdżające BMW. Maciek również w pełni rozbudzony i zdziwiony, że tak cisnę. Ale spokojnie ta relacje byłaby zbyt nudna gdybym tak cały czas gnała ;) Chodź nie ukrywam, że ten etap poszedł bardzo szybko. Na przepaku, aż łezka w oku się zakręciła, że już rower trzeba zostawić i trek ruszać. Na początku jednak ruszamy na nartorolki, jakże długo oczekiwane przezemnie – jako coś nowego. Zamieniamy dwa kółka na nieco mniejsze, kijaszki w dłonie i… rolki to to nie są. Szybki instruktarz i łyżwujemy. Strasznie mnie drażni piach, dziury i kamienie. Co ten organizator sobie myślałam, że tu czołówka świata w nartorolkach będzie?! Każda wyrwa to osiem zdrowaśków w moim wykonaniu. Uff.. chwile później jest już normalny asfalt i zaczyna się zabawa na maksa. My do góry a tu ktoś sunie w dół nie do końca panując nad tym wynalazkiem. Troszkę się martwię czy nie wpadnie do płynącego tuż obok strumienie, ale (pewnie teraz wszyscy pomyśleli, że napisze: wywinął orła jakich mało) orła nie było. Dopiero na punkcie dowiaduje się jak działają hamulce. Niestety nie załapaliśmy się na jazdę próbną w środę, więc powrót do bazy będzie czystym eksperymentem – kilka spontanicznych krzyków i po bólu ;D Zdejmując nartorolki czuje pewne rozczarowanie, no jak to miał być taki super etap, coś nowego innego, a tu takie coś. Eh… z przykrością stwierdzam, że nie zrobił on na mnie większego wrażenia.
Zjadamy ciepły posiłek i przerysowujemy mapę, nasza ”troszkę” zamokła na kajakach. Postanawiamy zrobić szybko przepak, aby jak najmniej czasu spędzić w tak przytulnym miejscu jakim jest własny pokój. Ja nawet tam nie wchodzę, wychodząc z założenia, że to zbyt złudne. Przebieram się, przepakowuje plecak i schodzę na dół. Czekam na Maćka. Pojawia się Kazig chwilę później Adam rozmawiamy o trasie o rajdzie, jest radośnie i wesoło. Został nam ostatni etap i 45,5 godziny. Kazig proponuje, aby wzięła jego kilki, bo są lżejsze. W tym miejscu chciałam  mu bardzo za nie podziękować jak i Piotrowi Dymusowi, że oddanie ich właścicielowi.
Zastanawiam się czy Maciek nie zasnął u góry, troszkę czasu już minęło. Na szczęście w tej samej chwili schodzi już cały i gotowy. Jest godzina 21:30 wyruszamy. Postanawiamy iść wolniej a dokładniej, aby nie robić wtop nawigacyjnych. Na dobrą sprawę moglibyśmy położyć się na 7 godzin spać i wtedy wyruszyć, ale wiecie dlaczego tego nie zrobiliśmy bo… przygoda, przygoda każdej chwili szkoda!  Idziemy asfaltem w koło żywej dusz brak. W koło robi się jakoś straszno. Przypinam się do Maćka. W sumie nie wiem po co to robie i tak idziemy obok siebie, a linka tylko bezsensownie pląta się przy nogach. Na chwilkę stajemy Maciek myśli nad mapą,  ja przycinam krótkiego  komara pod mostem. Mam tysiące snów, przeplatających się wzajemnie, lecą jak klatki z filmu. Maciek przywraca mnie do rzeczywistości. Minęły całe 2 minuty, proszę  ile można zobaczyć przez 120 sekund i jak bardzo może to pomóc. Wstaje wyspana:D Lecz to tylko złudne pozory wchodzimy na górę, ciężko to idzie, mruczę sobie pod nosem co popadnie. Zadanie specjalne zmienia sytuację. Znów jest wszystko ok. Strach gdzieś odszedł, chce mi się biec, truchtamy troszkę. W oddali widzimy inne teamy.  Śmieje się sama do siebie. Przypomina mi się kawał, który ostatnio usłyszałam, za zwyczaj ich nie pamiętam, ale ten wyjątkowo zapadł mi w głowie „Idzie chłop na pole a tam w gruncie rzeczy”.
W lesie kręci się spora ilość teamów, nawigacja staje się coraz bardziej skomplikowana. Podbijamy pkt 29 i  lecimy na 30. Tu zaczyna się nasz dramat, tniemy jedną górkę, aby dostać się pod tą właściwą. Czeszemy ten cypel i nic nie ma punktu  jak by się rozpłynął. Ale przecież musi być. Mężczyźni główkuje nad mapą. kobiety przycinają komara. Niby to tylko kilku minutowy komar, ale budzę się zmarznięta na maksa. Telepie mną na lewo i prawo. Maciej ubiera mi bluzę i wyjmuje… NRC.  Pierwszy raz na zawodach używam tej foli. Jest źle nawet bardzo. Zmuszam się, aby pobiegać. Po dokładnej analizie mapy dochodzimy do wniosku, że to nie ten cypel, nasz jest dwa cyple dalej! Jest 7 rano. Biegniemy na właściwy. Maćka kolano daje o sobie znać, za to  mi robi się ciepło, zdejmuje nrc i bluzę. Ostre podejście w głowie nie ładne słowa układają się w długi ciąg – po co w sumie kończyć te zawody skoro już się nie ścigamy? Chyba tylko dlatego, że limity takie długie, to tak głupio zejść z uzasadnieniem, bo nam się nie chciało. Szukamy tego punktu już 6 godzin, zaliczając po drodze dwie sąsiednie góry. Teraz jesteśmy już na właściwej, ale punktu nie widać- czeszemy i czeszemy. Tyłek ratuje nam Speleo informując iż punkt znajduje się 250m w dół od miejsca w którym obecnie stoimy. W tym miejscu serdecznie dziękujemy. Punkt podbity humory się poprawiają. Rozmawiamy o nawigacji, że wcale nie jest taka prosta. Sądziłam, że jedyną rzeczą  która może skomplikować ściganie może być kondycja, a tymczasem czuje się rewelacyjnie. Sen odszedł, mam wrażenie jak by dopiero co nowy dzień się rozpoczął, ale taki dzień jak co dzień, dlatego też na chwilkę przejmuję nawigację, aby Maciek mógł sobie odsapnąć. Zawsze mnie dziwią Mixy w których kobieta idzie jak osiołek za partnerem, a gdy na mecie pada pytanie: „Którędy jechaliście” robi tylko głupią minę i ze zdziwieniem odpowiada „Ale czemu mnie pytasz to nie moja brożka” To nie w moim stylu. Ja musze wiedzieć (nie mówię, że dokładnie śledzić) jak mniej więcej jadę/biegnę czy co tam innego robię. Na Witasowi Grapę Maciej wyznacza azymut i trafiamy w miarę sprawnie, jest godzina 16:40. No to jeszcze ostatni punkt i meta. A ponad doba do limitu. Jesteśmy szczęśliwi, zbiegamy na dół. Jednak kolano Maćka znów daje o sobie znać, maszerujemy, zaczynają się podejścia. Dziwią mnie te tłumy ludzi które mijamy. Każdy krzak, drzewko zamienia się w człowieka, , torbę transcarpati -  w sumie nie wiem dlaczego akurat z transcarpati. Te samochody zaparkowane w strumyczku. Tyle tu tego wszystkiego… bezcenne.
Kończy się picie w Camel, zjadamy ostatnie kalorie jakie mamy w plecakach.  Docieramy do asfaltu i strumienia. Napełniam camela, ale nic nie zastąpi głodu. Krótkie spojrzenie na siebie – to co ostatni szybko załatwiamy ostatni, później pizza i piwko. Damy rade jeszcze kilka godzin później coś zjemy. Jak się okazało był to bardzo poważny błąd, wynikający chyba z naszego braku doświadczenia,  Idziemy „grubszą przecinką” po czym tniemy przez las. Lądujemy przy chatce/leśniczówce/ jakiejś leśnej budowli. Rozpoczyna się czesanie, długotrwałe mozolne czesanie. Słońce pomału obniża swój horyzont, grając tym samym na naszą nie korzyść. Postanawiamy cofnąć się do ostatniego pewnego miejsca, lecz po drodze spotykamy jakiś team i pojedyńczego zawodnika. Minęły 2 godzin od momentu gdy zaczęliśmy czesać. Dlatego dołanczamy się do nich. Maciek wygląda nieciekawie troszkę niemrawy, martwi mnie to. Team bardzo szybko się oddalił. Słońce już zaszło. W trójkę spędzamy 4 godziny na czesaniu, aktywnym czesaniu i kombinowaniu.  Mam już troszkę dość, taka bezradność 6 godzin szukamy! Patrzę na tą mapę no przecież wiem gdzie jestem, gdzie powinien być punkt, a jednak go nie ma. Coś nie tak. Wkroczyliśmy w  58godzinę rajdu. Spałam zaledwie parę minut, Maciek prawie w ogóle. Trzecia noc. O dziwo nie chce mi się spać, ale zastanawiam się kiedy przyjdzie ten moment, bo przecież to  trzecia noc na zdrowy rozsądek powinniśmy się przespać chociaż godzinkę. Maciej konsultuje się telefonicznie z Rafałem F. w celu zasięgnięcia informacji jak najprościej trafić na punkt. W tym miejscu chciałabym bardzo podziękować za wskazówki. Międzyczasie dzwoni Jabu z zapytaniem kiedy będę na mecie. Czeszemy i czeszemy. Dzwoni do nas Rafał F. z zapytaniem czy udał się trafić, lecz niestety nie mieliśmy dla niego dobrych informacji. Organizm się odwaniania to już 6 nasza godzina bez jedzenia i picia, ale nie jest źle, bym powiedziała nawet, że jest wyjątkowo dobrze. Po chwili nasz samotny kolega mówi, że idzie coś sprawdzić. Po dłużej chwili słyszymy z oddali: Mam! Znalazłem!. Krótki prośba o nakierowanie. Jednak usłyszeliśmy tylko kilka krzyków i głos zamilkł. (proszę nie komentować tego zjawiska). Patrzymy na siebie, myślimy to samo, ale żadne z nas nie powie tego głośno. Jest północ. Jesteśmy mega rozczarowani, bo co z tego, że jest siła, jest moc, są chęci jest nadzieja, jak pomimo tego czegoś brakuje. Teraz już nie do końca wiemy gdzie jesteśmy. Maciek milknie nie wygląda najlepiej. Mną zaczyna telepać, tym razem jest mi już naprawdę bardzo, bardzo zimno, nie mogę się ogrzać, truchtanie już nie pomaga. Zastanawiam się czy to właśnie tak wygląda hipotermia, a może ja tylko wyolbrzymiam? Strasznie chce mi się pić. Maciek dzwoni do organizatora poinformować go o zaistaniałej sytuacji tzn. średnio wiemy gdzie jesteśmy, nie mamy jedzenia i picia, pada nam bateria w telefonie, ale mamy nadzieję, że znajdziemy . Chyba nie jest z nami najlepiej, ale wiemy jedno, mamy jeszcze 20 godzin. Jak dziś nie znajdziemy to jutro pomyślimy. W końcu jak się zacznie to trzeba skończyć. Damy rade. Schodzimy do rzeki. Na tym zejściu coś pęka, chodź chyba do dziś nie wiem co. Może nałożyły się dwa kryzysy, a  może już psychika miała dość tego punktu. To strasznie dołuje szukasz, szukasz, wtedy nie mają znaczenia łydki, tylko nawigacja. A gdy uświadamiasz sobie, że gdzieś tam parę kilometrów dalej jest meta…  Na pewno czegoś zabrakło, a może właśnie doświadczenia. Na drodze spotykamy Czechów  z masterów – idą na „nasz punkt” oferują pomoc. Ale my już wracamy, oni jednak nie chcą nam pozwolić zejść. Mówią, że zaprowadzą nas na punkt. W głowie tysiące myśli. Chyba parę godzin wcześniej zbyt mocno zawiedliśmy się pomocy innych. Jak to mówią umiesz liczyć licz na siebie. Nie dociera to do nas my idziemy w przeciwnym kierunku. Zastanawaimy się chwilkę. Na dobrą sprawę możemy wrócić do bazy przespać się 12 godzin zjeść, a rano wyjść na spacer, podbić punkt i wrócić. Ale „coś” nie do końca pracuje.  Przyjeżdża Jabu podwozi nas 2km na metę, gdzie wita nas Justyna F.  jej widok niesamowicie mnie podbudowuje. Ktoś kto rozumie o czym mówimy. Dopiero tutaj po 10-minutach dociera do mnie, że Czesi chcieli nas tam zaprowadzić, na 32 – ten tak długo szukany przez nas.. Przez chwile zastanawiam się, a może by tam wrócić, przecież ten punkt na pewno tam stoi, co z tego, że poza klasyfikacją,  to jest 10km to tak jak by wyjść na trening. Ale tym razem pozostawiam swoje myśli tylko dla siebie. Udajemy się do biura, gdzie jeszcze długo rozmawiamy i jemy.

Reasumując całość. Nie ma co czarować, bo rozczarowanie na pewno jest. Ale były to wspaniałe 62 godziny. Już dawno tak nie wyśmiałam i wybawiłam się na zawodach. Może to dzięki temu, że od pewnego momentu miejsca przestały mieć dla nas znaczenie. No i z takim dżentelmenem to czysta przyjemność. Z całą pewnością zyskaliśmy nowe to doświadczenie. Gdybyśmy spędzili na trasie 40 godzin sytuacja byłaby zupełnie inna. Dzięki tym 62godziną  przekonałam się troszkę do tras master, które dotychczas omijałam szerokim łukiem, a teraz wychodzę z założenia, że im dłuższy rajd tym lepsza przygoda. A szampana jeszcze nie jednego wypije :D Już nie stanowi dla mnie abstrakcji, jak można napierać przez 3 doby.
 

Ale nadal stanowi dla mnie abstrakcję co odpowiem na pytanie sąsiada: To Pani 3 noce nie spała?
 

Dzięki Maciek za wspólny start!



Jesteśmy najlepsi ! No ba ! Jak nie my to kto ?