Strona główna | Mapa serwisu | English version  
Stojąc przed otwartymi drzwiami
KREATYWKA > Stojąc przed otwartymi drzwiami

Sławek - rok wędrującego życia, bo kto o tym nie marzy?

 

Witam się z Wami po raz ostatni. Wyruszam bowiem w kolejną podróż, najważniejszą. Przygotowywałem się do niej podświadomie całe swoje życie. Będę podróżował spokojnie, godnie, odczuwając harmonię, odczuwając najzwyczajniejsze szczęście, jakie czuję teraz. Dopełniło się coś, co było mi przewidywane bardzo mocno pod koniec Roku Wędrującego Życia,  w Tel Awiwie. Narodziłem się ponownie i ujrzałem świat wokół mnie. Jasno i własnymi oczami. Nareszcie własnymi oczami. Dotychczas bowiem, od wczesnego dzieciństwa moje oczy były narzędziem patrzenia dla kogoś Innego. Kogoś, którego obecność odczuwałem całe życie - teraz to sobie uświadomiłem i łzy podchodzą mi do oczu - i za kim tęskniłem. Kogo szukałem, wyruszając na krańce świata, by sycić jego oczy. Dlatego czułem jakiś podświadomy przymus, który zmuszał mnie do pokonywania granic. Ten Inny gnał mnie przez świat, by mnie zmęczyć, by wskazywać na znaki, bym zdał sobie sprawę, że istnieje. Przez lata gromadziłem podświadomie narzędzia, którymi teraz już wiem, jak się posłużyć.

Czy cokolwiek, co piszę jest dla was jasne? Może odczuwacie coś teraz? Wzruszenie? Może i w Was odzywa się jakiś głos, który do tej pory nie był zbyt głośny, bo Wasza świadomość tak bardzo dominowała?
Dobrze, spróbuję nieco bardziej wyjaśnić, co stało się w ciągu ostatnich dni, choć tak na prawdę wcale nie czuję, że muszę Wam to wyjaśniać. Że cokolwiek muszę.  
Przed tygodniem odwiedziłem swoich przyjaciół prowadzących Instytut Rozwoju Nowych Doświadczeń w Nowej Górce pod Poznaniem. Głównie po to, by omówić własne warsztaty artystyczne, jakie mam tam przeprowadzić w sierpniu. Wspaniałe miejsce otoczone lasami i polami, wielki dom mający energię, czerpiącą z wnętrza ziemi, z miłości, jaka w nim panuje. Poznałem tam Marię Senftleben - Gudrich - niemiecką artystkę i psychoterapeutkę, prowadzącą Ustawienia Rodziny metodą Hellingera. Rozmawialiśmy przy winku i jedzeniu o wielu rzeczach i dowiedziałem się, że przygotowuje się do przeprowadzenia warsztatów wraz z arteterapią, które poprowadzi wspólnie  z Ludgarem Bönsch. Maria zapraszała do wzięcia w nich udziału. (...)
Jeśli ktoś wie, co to są hellingerowskie ustawienia rodziny, może sobie wyobrazić, co się działo. Otoczone nami, siedzącymi na krzesłach wiele godzin dziennie Pole Wiedzące napełniało się energiami, emocjami wydobywającymi się z nas. (...)
Równocześnie z ustawieniami pracowaliśmy nad własnymi maskami, delikatnymi odlewami, mającymi wnętrze i zewnętrze, potem też nad obrazem własnej rodziny, na wielkich arkuszach papieru. Początkowo trudno było mi zapomnieć o swoim realizmie, estetyce, porządku, profesjonalizmie, o tym, czego wyuczyłem się w szkołach plastycznych w ciągu kilkunastu lat. Jednak byłem już na tyle wprowadzony przez Marię i Ludgara, z pomocą wszystkich uczestników warsztatu, że w końcu doszła do głosu uwolniona podświadomość.
Gdy ujrzałem swój odlew twarzy wiedziałem, jak go pomalować w środku i na zewnątrz. Jak POWINNA była wyglądać. I myślałem, że taka pozostanie: wewnątrz niebieska, bo przecież tam jest dusza i błękit nieba, błękit wszystkich nieb, jakie widziałem w swej podróży, w swych podróżach. A tam, gdzie są uszy, usta, nos - czerwień, bo tymi zmysłami chłonę świat i one MAJĄ płonąć, pokazywać, jak bardzo nasycam się tym, co widzę, słyszę i czuję. A na zewnątrz skorupa, jak kora drzewa. Nad maskami i swoimi obrazami Rodziców pracowaliśmy przez kilka dni,  wstając wcześniej, lub pozostając po warsztatach w sali, by coś zmienić. Moja maska również zaczęła się nieco zmieniać. Przecież chłoniemy świat nie tylko konkretnymi zmysłami, ale też i skórą. Błękit więc przeobraził się w czerwonawy fiolet i kontrast osłabł. Zauważyłem, że zewnętrzna część maski wygląda przecież jak maska pośmiertna. Pojawiły się na niej  lekko uchylone oczy a powieki jakoś podświadomie zrobiły się nieco żółtawe. Powstał też intuicyjny obraz moich rodziców. Emocjonalny zapis w mojej sylwetce tego, jak widzę mamę i tatę. (...)
Każdy z uczestników miał następnie położyć obraz na podłodze, znaleźć na nim własne miejsce. Niektórzy kładli się poziomo, czasem nogi wystawały, czasem ktoś przybierał forme embrionu, jakby szukając ochrony. Nieraz ktoś długo sie wiercił, nie czując się dostatecznie komfortowo na sylwetkach swoich rodziców.  Czasem czyjeś "ponowne narodziny" powodowały u mnie silne wzruszenie, ale kiedy położyłem swój obraz na podłodze i spojrzałem z góry, przeżyłem wstrząs. (...)
Kiedy znów usiedliśmy na swoich miejscach tyłem do powieszonych z powrotem na ścianie obrazów, poczułem przejmujący smutek i moim ciałem prawie szarpał szloch, którego nie potrafiłem zrozumieć ani zatrzymać. (...) I wtedy Ludgar powiedział: "nie podróżujemy przez życie sami, mamy pomocników". No tak! NIE JESTEM SAM! Przecież odczuwałem to przez całe życie1 Coś zawsze mi towarzyszyło! I poczułem wielką radość a jednocześnie niezwykłą ulgę!
Mieliśmy tego, tych pomocników umieścić na obrazie. Wiedziałem, coś we mnie wiedziało, gdzie i jak ma wyglądać, jakiego użyć koloru. I kiedy go ujrzałem, otworzyłem oczy, własne oczy. (...) To był znak dany mi z daleka, że nie jestem sam, że ktoś wspólnie ze mną oglądał, ogląda świat przez całe moje życie.  (...)
Swojego Pomocnika, właściwie Pomocniczkę, "Siostrzyczkę" poznałem na własnym ustawieniu nazajutrz. (...) Sprowadzenie Jej do mojej świadomości spowodowało, że widzę teraz świat własnymi oczami, a może raczej, patrzymy oboje. A może raczej: patrzę pełniej. I odczuwam miłość, związek ze światem, z ludźmi, którzy są wokół.

I zauważam znaki. Wczoraj, krótko po powrocie z Nowej Górki (...) idąc ulicą zobaczyłem małą dziewczynkę siedzącą na przystanku z matką. Były tylko one. Dziecko widząc mnie podniosło rękę i pokazało mi małe, plastikowe, ŻÓŁTE pudełeczko. Zacisnąłem zęby ze wzruszenia, uśmiechając się do niej, bo zrozumiałem. Jej matka wydawała się lekko zaskoczona. Potem jadąc autobusem usiadła przede mną kobieta a na siedzeniu przed nią dwójka jej dzieci. Starsza i młodsza dziewczynka. Młodsza odwróciła się do mamy i kiedy ujrzała mnie, poprosiła o swoje zabawki. Mama wyjęła z torebki dwie rzeczy: plastikowego tygryska w pozie kung fu o żółtych oczach i...  żółtego węża. Obie dziewczynki bawiły się nimi. Wąż dotykał czasem swoimi ustami dłoni tygrysa, czasem młodsza próbowała włożyć ogon węża do jego własnych ust. Dziewczynki odgrywały role obu zwierząt, ale nie słyszałem dobrze, co mówią. Bawiły się tak, że doskonale widziałem całą akcję. Siedziałem i obserwowałem to wszystko z uczuciem jakiejś oczywistości. Te znaki. Na rozumienie ich przygotowywałem się od wielu wielu lat. Zbierałem książki o alchemii, gnozie, mistyce, pełne starożytnych, średniowiecznych, renesansowych, barokowych i współczesnych symboli dotyczących Jaźni. Gromadziłem podświadomie narzędzia. Ograniczałem się jednak do oglądania obrazków, bo treść była dla mnie zbyt trudna. Może nadal jest, ale teraz widzę inaczej. Widzę Pełniej. Własne, najbliższe otoczenie spostrzegam też jakby bardziej świadomie. Wiem, co kazało mi powiększyć jedną z fotografii, jakich tysiące zrobiłem podczas podróży po Azji z 2005 roku. Fotografia zrobiona w laotańskej świątyni przedstawia dwie postaci Buddów. Figur stało tam wiele. Zakurzone, w ciemnym pomieszczeniu. Wykadrowałem podświadomie w ten sposób, że jedna figura jakby szeptała drugiej na ucho, ale obie są w medytacji. I teraz, kiedy na nie patrzę z wielkim wzruszeniem zauważam, że przecież ta, która szepce ma rysy twarzy kobiety, druga mężczyzny! Jak długo moja podświadomość, Moja Młodsza Siostrzyczka szeptała mi do ucha! A ja uzbrajałem się w narzędzia, by nimi zrozumieć co mówi. Szukałem jej po całym świecie, wyruszając z ciężkim plecakiem i szukając samotności, ale to ona być może zmuszała mnie do tego, byśmy byli sami, bym ją usłyszał. A wystarczyło odwrócić głowę. Spojrzeć do środka. Tego narzędzia, jak to zrobić nie miałem w swoim arsenale. To narzędzie dała mi Maria i Ludgar i wszyscy uczestnicy warsztatu w Nowej Górce. I teraz ja, Pełny Ja uzyskałem spokój.
(...)

Maria wielokrotnie powtarzała mi: "nie myśl tylko czuj!". A ja jej chciałem mówić: "no przecież czuję!" Ale nie czułem... . Po warsztatach powiedziała mi, że obawiała się, czy uda mi się przekroczyć granice.  Zapomnieć o wyuczonych gestach i wyuczonym widzeniu tego, co przede mną. Ale być może ta roczna podróż była właśnie po to, bym oddalił się od tego: od Akademii, wystaw, życia sztuką. Nabrał dystansu. Bym lepiej był gotów na przyjęcie Dobrej Nowiny.
Uff! Czuję ulgę. Dopiero teraz zrzucam z ramion ciężki plecak.
Dziękuję, jeśli wytrwaliście do końca tej opowieści, która być może brzmi jak baśń. Dla mnie też, ale wiem, że nie obudzę się nazajutrz z niej, bo właśnie teraz jestem obudzony. I silny. Warsztat, używając określenia Ludgara, był wspólną podróżą. Wszyscy uczestniczący w nim powysiadali i poprzesiadali się do własnych pojazdów, które zabrały ich do miejsc przeznaczeń. Miejsc, które na nich czekają.
(...)

 A teraz wróćmy na ziemię:
A w październiku przyjeżdża Maria, by pomóc kolejnym osobom udać się w Prawdziwą Podróż. Cieszę się na spotkanie z Nią.  Jest  jak lekarz, który pomógł mi przyjść na świat.

 p.s. Po kilku dniach od napisania tego tekstu przejrzałem go ponownie i pozwoliłem sobie na pewne skróty. Usunąłem rzeczy, które chyba jednak były zbyt intymne. Niech świeci Wam słoneczko!

Sławek, niedzielny poranek, 20 lipca 2008 r.

 

 

http://brzoska.blog.onet.pl/

Jesteśmy najlepsi ! No ba ! Jak nie my to kto ?